Historia mojej Omegi zaczęła się na przepięknej, również drewnianej i również remontowanej przez jej właściciela Omedze mojego kolegi ze studiów. Był 2005 rok i miałem płynąć z kolegą na mazurski, tygodniowy rejs, w ramach zajęć na studiach na AWF-ie. Nie wiedziałem, że to, co zobaczę w Karwicy nad Zamordejami na Jeziorze Nidzkim, będzie najładniejszym jachtem, jaki zobaczyłem do tamtego czasu. A może i do dziś nawet.
Po tym tygodniowym pływaniu po Mazurach, ze wszystkimi nieodłącznymi atrybutami turystyki na odkrytopokładowej łódce (nocowanie pod namiotem na bomie – bardzo wygodne i przyjemne, zresztą; kontakt z przestrzenią i przyrodą wokół; wreszcie – prędkość: większa, niż w przypadku większości innych łódek turystycznych, tych kabinowych), przyszedł czas szukania własnej Omegi. No bo czegóż innego? Jak w Polsce, jak śródlądzie, jak drewno, to – oczywiście – Omega! Wtedy zresztą nie znałem jeszcze zbyt wielu innych konstrukcji, a Omega wydawała się spełniać – i spełniała – wszystkie moje wymogi, ba! marzenia. Sprawdziłem z pomocą kolegi trzy adresy, nad Wisłą w Warszawie i nad Jeziorem Zegrzyńskim, no i znalazłem. Znalazłem kadłub słomkowy, w dobrym stanie, polaminowany z zewnątrz (na szczęście – tylko na zewnątrz), pokład – do wymiany (też jakieś ślady laminowania, pod którymi było już próchno), stalowe płetwy: mieczowa i sterowa, a nawet drewniany maszt ze stalowymi linami (nie, bynajmniej nie nierdzewka!), bom, stare, bawełniane żagle, jakieś stare fały, szoty, nawet bloczki talii grota… To wszystko.
Zgadałem się z właścicielem, dobiliśmy targu. Przez dziesięć dni udało się położyć nowy pokład ze sklejki wodoodpornej (czyli np. ułożyć łódkę tak i tak ją spiąć, by się nie otworzyła i nie rozpadła po zdjęciu starego pokładu i przed położeniem nowego), udało się też zrewidować i ewentualnie poprawić elementy szkieletu w pozostałej części kadłuba oraz zdjąć całą „piękną, niebieską” farbę, przykrywającą prawdziwie piękne wnętrze drewnianego kadłuba, z jego „słomkowym” poszyciem, dębowymi, giętymi na parze i wpasowywanymi żebrami i miedzianymi nitami… Cudeńko!
Zęzy zostały zabezpieczone farbą chlorokauczukową (bo i tak niewidoczne, a przy tym farba tego typu jest wystarczająco elastyczna, by poddać się pracy drewna – nie pęka łatwo), pozostałe wnętrze kadłuba – preparatem barwiącym i konserwującym Dickschicht.
Potem łódka była przechowywana przez kilka kolejnych lat, aż w końcu pod wpływem nacisków ze strony Sylwii i mojego kumpla (tego samego) – wziąłem się do roboty. Przy łódce pracowaliśmy we dwoje – ja i Sylwia: jak ja pracowałem, to Sylwia robiła jedzenie, jak Sylwia pracowała – to robiłem je ja. I tym sposobem, mając zabezpieczone podstawy, szliśmy do przodu z pracami. Naprawiliśmy w dziesiątkach czy setkach miejsc pęknięcia laminatu, wzmacnialiśmy laminat w kilku miejscach, poprawialiśmy pawęż, potem – szpachlowaliśmy, szlifowaliśmy, i znów szpachla, znów szlif i tak nie raz i nie dwa… Większe ubytki szpachlowaliśmy topkotem, a „na gotowo” – szpachlówką epoksydową Sea Line.
Nadszedł czas malowania kadłuba z zewnątrz. Użyliśmy do tego celu farb z serii Epinox Bosman Olivy.
Zgodnie z technologią, pod linią wodną – numer 77, nad linią – 54.
Kładliśmy 3 warstwy, każda innego koloru: tak, by widać było miejsca do poprawek. Farby polecił nam zawodowy szkutnik, który miał warsztat kilkadziesiąt metrów obok naszej łódki.
Potem był czerwiec 2014 roku i wysoka woda na Wiśle: trzeba było przygotować się do tego, że łódka będzie pływać: robiona była bowiem w Warszawskim Klubie Wodniaków PTTK w Warszawie, który mieści się w wiślanym międzywalu, przy Wale Miedzeszyńskim, kawałek za Mostem Siekierkowskim. Cały warsztat przenieśliśmy do łódki, przewożąc ja uprzednio w miejsce z betonową posadzką. Było to o tyle ważne, że nie powinno być tam błota po wysokiej wodzie.
Po tym było jeszcze dużo, dużo pracy: mahoniowanie pokładu, malowanie z zewnątrz kadłuba granatową emalią poliuretanową Olivy Emapur Marina. Wielokrotne lakierowanie pokładu lakierem bezbarwnym, kolejne szlify, lakiery… Dorabianie okuć, cęgów masztu, remont masztu, przegląd, poprawianie takielunku, urządzenia sterowego…
Dalej: wodowanie, żagle, stary silnik-klasyk Tummler (taki z bocznym wałem)… Dużo.
Pierwsze pływania: pod pagajem po porcie WKW nad Wisłą, z silnikiem. Pierwsza podróż w dół Wisły – – przeprowadzka do Portu Czerniakowskiego, do Żeglarskiego Klubu Turystycznego „Rejsy”. Wreszcie – dostrajanie takielunku i żagli i pierwsze pływania pod żaglami po Wiśle w Warszawie.
Czyli powrót Omegi do jej korzeni: na Wiśle przecież pływały pierwsze jej egzemplarze, nad jej brzegami były robione, nieopodal Mostu Poniatowskiego. Radość z własnej łódki, w dodatku – tuż pod nosem, w centrum Warszawy. Możliwość popływania po pięknej rzece choćby w wolne późne popołudnie, bez potrzeby jechania nawet nad Zegrze. Przecież na Wiśle, parę kilometrów w górę czy w dół od centrum, odpoczywa się na plażach takich, jak w Dębkach czy we Władysławowie. Tyle, że prawie bezludnych. Albo i zupełnie bezludnych. A i samo żeglowanie po centrum Warszawy jest ciekawym i miłym (oczyszczalnie – w końcu) przeżyciem.
To taka historia.
P.S.: Szkutnik, który nam dużo pomagał, potem sam się podpytywał o numer emalii poliuretanowej. Bo wygląda efektownie. To był numer RAL5017 (Emapur Marina).
Jarek Łyszczek